🐨 Blog Dziewczyn Chorych Na Raka

Niestety, jak zauważa prof. Joanna Chorostowska-Wynimko, w Polsce niewielki odsetek chorych na raka płuc poddawanych jest jakiemukolwiek leczeniu systemowemu. Dane za rok 2020 pokazują, że tylko 17 proc. polskich pacjentów korzysta z nowoczesnego leczenia. To aż trzykrotnie mniej niż wynosi średnia europejska (50 proc.) Sprawdź swój Kompleksowość nabiera nowego znaczenia. Terapia w raku jajnika polega na połączeniu leczenia systemowego z leczeniem chirurgicznym. Należy wykorzystać taką technikę, która pozwoli osiągnąć cel, do którego my, chirurdzy ginekologii onkologicznej, dążymy, a mianowicie usunięcie wszystkich ognisk choroby z jamy otrzewnowej. Oznacza to, że najpóźniej w ciągu kilku lat umiera około 90 proc. chorych. Z danych przedstawionych podczas kongresu Europejskiego Towarzystwa Onkologii Klinicznej (ESMO) wynika również, że w 2020 r. na całym świecie raka trzustki wykryto u 495 tys. 773 pacjentów; niewiele mniej chorych zmarło (z wcześniej wykrytym rakiem). 1# Nagły powrót sił. W ostatnich dniach często zdarza się, że chory odzyskuje energię. Chcę chodzić, wyjść na zewnątrz i samodzielnie wykonywać czynności, które wcześniej sprawiały mu trudności. Mimo wszystko kontakt z taką osobą może być utrudniony przez problemy z wysławianiem się czy ogólne zły stan chorego. Jakość życia chorych na raka płuca ścia do obciążonych tą chorobą pacjentów. Wopie ­ ce nad chorymi na nowotwór jego przyczyna traci bowiem na znaczeniu. Najważniejsze jest podmio­ towe, holistyczne traktowanie chorego uwzględ­ niające zarówno kliniczne, jak i psychologiczne aspekty schorzenia nowotworowego [2]. Autorzy przedstawiają zasady monitorowania chorych po leczeniu z powodu raka gruczołu krokowego. Obserwacja chorych po leczeniu z powodu raka gruczołu krokowego - strona 2 - Artykuły praktyczne - Praktyka kliniczna - Onkologia - Medycyna Praktyczna dla lekarzy Stowarzyszenie RakujeMy Jak Chcemy to organizacja działająca w Poznaniu, oddana idei pomocy chorym na raka piersi. Pracujemy z pełnym oddaniem, aby droga chorych na raka dziewczyn i wszystkich potrzebujących dookoła była łatwiejsza. Nasze cele to między innymi: Prowadzenie grupy wsparcia na FB. Organizowanie webinarów z ekspertami w Wod chorych leczonych radykalnie uzyskano 6% przeae piecioletnich, co jest zgodne z doniesieniami publikowanymi w pismiennictwie.piiennictwie. 67 OCENA SKUTECZNOI LECZENIA PROMIENIAMI U CHORYCH NA MIEJSCOWO ZAAWANSOWANEGO RAKA SUTKA W. Sctsiadek,Siadek, A. Wygoda, K. SkJadowski,Skdowski, J. RogoziJlska,Rogonska, B. Lange, A. Mucha, M. SyguJaSygu I Klinika Radioterapii, Centrum Onkologii presji, z genetyczną predyspozycją do zachorowania na nowotwory skóry indukowane promieniowaniem UV) omawiane raki przebiegają agresywnie i mogą prowa-dzić do śmierci. Należy podkreślić, że u chorych, którzy chorowali na raka skóry, częściej niż w populacji ogólnej rozpoznaje się inne nowotwory skóry, w tym czerniaka. Przekaż 1,5% - wpisz KRS 0000358654. Fundacja Alivia pomaga chorym na raka w finansowaniu nierefundowanych terapii, konsultacji, niezbędnych badań i dojazdu do ośrodka leczenia. Rozlicz PIT i przekaż 1% podatku dla chorych na raka! Hormonoterapię uzupełniającą stosuje się w leczeniu radykalnym chorych na raka piersi, jeżeli w tkance nowotworu potwierdzono ekspresję receptorów steroidowych, co dotyczy ponad 60% chorych. Lekami, które mają zastosowanie w tym wskazaniu, są tamoksyfen i inhibitory aromatazy, przy czym te ostatnie wskazane są u chorych po menopauzie. Chemioterapia chorych na raka płuca . Czasopismo. Onkologia w Praktyce Klinicznej - Edukacja. Numer. Tom 7, Nr 2 (2021) Typ artykułu. Artykuł przeglądowy. Strony. 100-108. Opublikowany online. 2020-06-30. Wyświetlenia strony. 1211. Wyświetlenia/pobrania artykułu. 440. Rekord bibliograficzny. Onkol Prakt Klin Edu 2021;7(2):100-108. 5wP3sQ. Nazywam się Ania. Mam 29 lat. W 2013 roku zdiagnozowali u mnie nowotwór – chłoniaka skóry, lecz przed właściwą diagnozą dermatolodzy leczyli mnie nieudolnie na atopowe zapalnie skóry, co doprowadziło do sepsy, czyli zakażenia całego organizmu oraz bakterii w płynie mózgowo-rdzeniowym. Lekarze z Centrum Onkologii w Warszawie, do których na szczęście trafiłam określili mój stan zdrowia jako zagrażający życiu. Ja oczywiście nie byłam świadoma tego co się ze mną dzieje. Członkowie mojej rodziny postanowili dać na mszę w mojej intencji. Tego samego dnia, którego odbyła się msza, mój stan zdrowia z sekundy na sekundę się poprawiał, to zauważyła mama, która opiekowała się mną i przy niej czułam się bezpiecznie. Zawsze mogłam i mogę nadal na nią liczyć, jest moją najukochańszą mamą i zarazem wierną przyjaciółką. W przebiegu leczenia nowotworu wzięłam 19 chemii dożylnych. Niestety ona nie przyniosła pożądanych efektów, więc postanowiono leczyć mnie chemią w tabletkach. Przez ponad rok, dzień w dzień, brałam ją i doczekałam się remisji. Dodatkowo w celu dobicia chłoniaka i zmniejszenia ryzyka nawrotu, zakwalifikowano mnie do przeszczepu szpiku od dawcy niespokrewnionego. Na zgodnego w 100% dawcę czekałam trzy miesiące. 25 maja 2016 roku miałam przeszczep w Klinice Transplantacji Szpiku w Gliwicach. O moim dawcy wiem tylko tyle, że to 24-letnia kobieta z Polski. Dzięki niej otrzymałam szansę na Nowe Życie. Nie da się opisać słowami tego uczucia, kiedy zdrowe komórki macierzyste wędurją z kroplówki do organizmu. Poczułam, że rodzę się na nowo, a moje plany i marzenia mogą się spełnić. Również to najważniejsze – być zdrową. Jestem ponad rok po przeszczepieniu. Czuję się bardzo dobrze, mój organizm prawidłowo się regeneruje i nabiera sił. Możecie się przekonać o tym, zaglądając na mojego bloga Anulkowe Życie na FB. Założyłam go, aby pokazać innym, że nowotwór i wszystko co z nim związane to nie wyrok, a człowiek bez włosów to nadal ten sam człowiek i nie można wykluczać go z życia. Nie można pozostawiać go samego. To najgorsze co może być. Zawsze miałam i nadal mam bardzo duże wsparcie od najbliższych, lecz są osoby które tego wsparcia nie mają i dochodzi niekiedy do samobójstw, bo depresja i poczucie bezradności nie dają o sobie zapomnieć. Gdyby mi ktoś kiedyś powiedział, że zachoruję, to chyba bym go wyśmiała. Onkologiczny świat stał się mi bardzo bliski, ale jest tylko dodatkiem do mnie, nigdy odwrotnie. Aktualnie jestem na tymczasowej rencie zdrowotnej. Czy wrócę do pracy zawodzie fizjoterapeuty? Tego nie wiem i głowy sobie tym nie zaprzątam. W tym momencie zdrowie jest dla mnie priorytetem. Hmm… Czym zajmuje się na co dzień? Pomagam mamie w prowadzeniu gospodarstwa domowego, czytam książki, robię bransoletki, spotykam się z przyjaciółmi, prowadzę bloga – jak wspomniałam wcześniej oraz zgłębiam dziedzinę nauki jaką jest psychologia. Jestem singielką pełną parą, ale chciałabym być szczęśliwe zakochaną dziewczyną, żoną, matką. Sądzę, że nadaję się do tej roli 🙂 . Pamiętajcie! Życie jest piękne, tylko trzeba to zauważać i cieszyć się nim każdego dnia! Życzę wszystkim – i każdemu z osobna – dużo, dużo ZDROWIA! [tab_item title=”Historie Pacjentów Onkologicznych”] Nikt nie przedstawi lepiej emocji oraz doświadczeń towarzyszących chorobie nowotworowej, aniżeli sam Pacjent. Wierzymy, że Wasze historie i przemyślenia mogą być cennym wsparciem dla innych chorych i ich rodzin. Prosimy o podsyłanie Waszych opowieści, przemyśleń i wspomnień – również tych mniej optymistycznych. Nie wymagamy Waszych danych personalnych, nazw ośrodków czy nazwisk lekarzy prowadzących. Objętość i forma tekstu jest dowolna. Podzielcie się Waszą historią – najciekawsze prace opublikujemy na naszym portalu. Gorąco zachęcamy Was do nadsyłania materiałów na adres: kontakt@ [/tab_item] użytkownik usunięty Leciał kiedyś na TVP Kultura. Młoda kobieta dowiedziała się, że jest chora na raka i postanowiła czas dobrze wykorzystać ( pamiętam scenę jak grała na gitarze ). Jadnak gdy już była pewna, że czeka ją koniec to dostaje wiadomość, że wyzdrowiała. Była też chyba scena pokazana, że lekarze są w szoku, że wyzdrowiała. To był dość spokojny, niezależny film, nie typu " Gwiazd naszych wina ". Ja teraz nie pamiętam dokładnie czy ona raka miała :), lecz na pewno była nieuleczalnie nadużycie MARZEC 2009 r Podczas kąpieli od jakiegoś czasu wyczuwałam ruchomy guzek w prawej się bardziej nie myśląc o piersi, ręka sama ciągnęła mnie w tamte miejsce jakby chciała mnie przed czymś ostrzec . Guzek raz był wyczuwalny ,innym razem jak by go nie było. Nawet przez myśl mi nie przeszło,iż mogło to być coś groznego. nigdy nie zaniedbywałam badań kontrolnych a ostatnią mammografię miałam cztery miesiące wcześniej. Powiedziałam mężowi o guzku i swoich obawach z nim związanych. Wyczuł to samo,zdecydowaliśmy,że musi to zbadać lekarz. Na wizytę czekałam dwa tygodnie .Chodziłam do pracy jak struta pełna strachu i obawy .czułam,że coś jest nie tak,przecież znam moje ciało i wiedziałam ,że nie powinno tam tego tego mało dostaliśmy smutną wiadomość o śmierci mojego wujka Staśka,najmłodszego brata ojca ,który wiele miesięcy walczył z rakiem mózgu i tą walkę musiałam być na tym pogrzebie .Bardzo lubiłam wujka ,był prawdziwym przyjacielem tylko o kilka lat starszym. Liczyłam także na spotkanie z ciocią Walerką ,która wcześniej chorowała na raka pogrzebie ujrzałam zdrową i promienną kobietę ale nie miałam odwagi o nic pytać. Po pogrzebie cała rodzina bliska i daleka zasiadła przy ogromnym stole w salonie kuzynki gdzie rozmawiano na różne milcząc, unikałam rozmów ,wspomnień z dawno nie widzianą wydarzyło się coś czego nie zapomnę siostra Ilona siedząca na drugim końcu stołu zapytała mnie "Ula czy jesteś zdrowa,masz takie siniaki pod oczyma? Zamarłam,wszystkie oczy skierowały się w moją wiedziałam co odpowiedzieć i chyba nic nie odpowiedziałam. Pomyślałam, może ona wie ,albo widać tą moją jak najszybciej wrócić do domu i schować się w czterech ścianach. WIZYTA U LEKARZA Zwolniłam się kilka godzin z pracy i dotarłam do dosyć długa lekarz ginekolog do razu kazał mi przejść do gabinetu obok gdzie przyjmował chirurg od leczenia chorób kazał mi się położyć i wskazać miejsce wyczuwalnego guzka. Tylko dotknął i od razu zaproponował usunięcie dodatkowych badań,bez USG umówiłam się zaraz na drugi dzień na zabieg w klinice jednego poprzedzająca zabieg minęła bezsennie .,ciągła się w nieskończoność. Rano mąż chciał iść ze mną ,lecz chciałam tam być sama. Wjechałam na drugie piętro kliniki .czekała już na mnie pielęgniarka,która dała mi szpitalną koszulę i kazała czekać w pokoju tam dziewczynę po dwudziestce o imieniu Agnieszka ,która była już po zabiegu..Po chwili poproszono mnie do pokoju się na stole i przed oczyma ujrzałam strzykawkę z bardzo długą się,Lekarz uspokoił mnie zapewniając ,że to tylko znieczulenie i nic nie bardzo spięta ale ukłucia nie poczułam,chyba ze wziął skalpel i zaczął ciąć głębiej i mógł dostać się do guzka ,który tkwił bardzo głęboko. Zabieg się przedłużał ,znieczulenie jakby przestawało działać ,czułam coraz to większy ból a guzek stawiał końcu udało się i wtedy pierwszy raz usłyszałam słowo -rak. .Nie było mowy o pomyłce ,wieloletnia praktyka lekarza zrobiła chemia i 80 procent na wyleczenie to słowa jakie usłyszałam podczas zszywania mi także o dziewczynie, którą spotkałam ,u niej także wykryto raka a ma w domu kilko miesięczne kliniki do domu mam 10 minut drogi spacerkiem a wracałam nie wiadomo ile . Bałam się wejść do powiedzieć rodzinie ,że mam raka?Gdy weszłam do mieszkania mąż siedział w fotelu oglądając telewizję a córka wybierała się do pracy na drugą zmianę. Bez jakiegokolwiek oporu z łatwością wykrztusiłam słowo diagnozy. Usiadłam przy telefonie ,wykręciłam numer do pracy i spokojnie poinformowałam moje koleżanki ,ze mam raka i do pracy już nie przyjdę...Co było potem?Sama nie wiem jak nazwać stan w jakim się się całkowicie,patrząc w jedne miejsce o przyszłość sparaliżował moje ciało stałam się nieobecna. Mąż mówił coś do mnie a ja słyszałam jego słowa jak by w oddali ..Pocieszał mnie ,dodawał otuchy .Nie chciałam tego słuchać,wiedziałam swoje przekonana że czeka mnie mnie za rękę,czułam jego ciepło ale nie reagowałam na nic. Do wieczora stan depresji się powiększył i doprowadził do od lekarza z pogotowia środki uspokajające. Następnej nocy nikt w mojej rodzinie nie załatwił sobie kilka dni urlopu i razem czekaliśmy na telefon od lekarza , który miał zawiadomić o wynikach z patomorfologii. CZEKAJĄC NA WYNIKI Wszyscy czekaliśmy na telefon,który miał potwierdzić straszną diagnozę. Po trzech dniach męki zadzwonił mój lekarz "Tak jak wcześniej powiedziałem ma pani raka inwazyjnego,proszę zgłosić się jutro do przychodni." Tym razem poszłam z z lekarzem doszliśmy do wniosku ,że najlepszym rozwiązaniem będzie mastektomia i to jak kilka dni na zrobienie dodatkowych badań .Kobiety decydujące się na mastektomię bardzo to przeżywają myśląc o utraconej tak nie myślałam wiedziałam ,że usuwając pierś ratuję sobie życie. Mastektomia to nie koniec świata. DZIEŃ OPERACJI Nadszedł dzień mojej operacji 15 kwiecień 2009 r.,godzina 21 . Mąż tego dnia miał nocna mnie do kliniki, która sąsiaduję z Hutą Baildon .Czekał ze mną., aż do momentu wejścia na salę operacyjną i musiał iść do pracy .,chciał zostać ale miał już tyle wolnego a ktoś musiał był ze stół operacyjny położyłam się zaczął malować na mojej piersi jakieś kerseczki a ja nawet nie poczułam kiedy mnie w pokoju ,było mi strasznie zimno,słyszałam głos męża, który urywał się kilkakrotnie tej nocy z pracy .Byłam w pokoju z wcześniej poznaną Agnieszką..Rano kazano nam wstać i samodzielnie dokonać zabiegów związanych z myciem i mnie to zdziwiło ,byłam już kilkakrotnie w szpitalu ale po takich zabiegach zawsze robiła to miałam siły wstać na dodatek miałam wszyty wężyk z butelką na wypływającą z rany mi wstać z łóżka koleżanka z była drobniutka i nie wiem skąd u niej tyle siły,przecież przeszła tą samą operację godzinę przed mną . W porze obiadowej siedząc zamówiła sobie schabowego a ja z ledwością łykałam zupę z klinice byłam dwie końca życia będę pamiętać ból ,który towarzyszył chłonki ,zmiany opatrunku,wyciąganie szwów to tylko niektóre zabiegi które przeszłam a to dopiero początek leczenia. CHEMIOTERAPIA 10 czerwiec 2009r podanie pierwszej dawki dożylnej wcześnie rano do szpitala na Raciborskiej w Katowicach. Kolejka chyba z 50 osób na badanie krwi. Potem EKG i czekanie do południa na wyniki .Następna kolejka kilka godzin na wizytę do onkologa ,który zdecydował czy można podać chemię w danym dniu. Na szczęście wyniki miałam dobre .Jest godzina 15 ,mogę coś ze sobą 20 pada moje do pokoju gdzie już kilka pacjentów leży lub siedzi pod kroplówką z której toczy się trucizna ratująca mną taca z workiem czerwonego płynu ,który potocznie nazywają krwawą Mery i kilka strzykawek z innymi dostałam dożylnie tych kilka zastrzyków,osłaniających moje żyły oraz środek przeciw wymiotny.,a następnie podłączono mi czerwony to około do domu,byłam tak zmęczona ,że od razu nocy obudziły mnie mdłości,siedziałam do rana z miską w się okropnie ,jakby łamały się pod mną jak zapałki ,byłam słabiutka ,ciągle spałam z przerwami na pomagały środki przeciw wymiotne,nic nie mogłam przełknąć. zmuszano mnie do wypicia łyku cały czas był ze mnie po rękach i głowie ,bardzo mnie to drażniło ,stałam się nie do go o przyniesienie trucizny na byłam po upływie czasu wiem co przeszedł ,odrzucając jego troskę bardzo to przeżywał ,czuł się bezsilny .Po dwóch dniach zaczęły wypadać mi włosy,budząc się było ich coraz więcej na poduszce..Córka za moim przyzwoleniem obcięła mnie na łyso .Zrobiła mi toczek z ten trwał około zaczynałam przyjmować pokarmy ale ciągle czułam zapach trucizny jaką mi podali. Drugi tydzień po podaniu chemii to odpoczynek i przygotowania do strach przed tym co przeżyłam i tak w kółko sześć razy .Dostałam sześć cykli i nie życzę tego największemu wrogowi. Jak dzisiaj pomyślę ile dzieci chorych na raka musi przez to przejść. RADIOTERAPIA Po chemioterapii nadszedł czas na radioterapię ,trwała z przerwami niedzielnymi od 12 .10. 2009 r do 06 . r Otrzymałam dawkę 45 Gy w 20 frakcjach o energii 15 jakoś pod aparatem ,który niszczył pozostałe chore komórki wymodliłam tyle zdrowasiek że trudno by mi było je dzisiaj skończonej radioterapii byłam szczęśliwa końca leczenia. Nadszedł następny po naświetlaniach wyszły po zaczęła pękać ,pojawił się stan strasznie obyło się bez antybiotyku ,którym smarowałam poparzone miejsca ,i znowu opatrunki ,gaziki i zima a ja nie mogłam się ubrać,wszystko mnie trwało ponad ,a raczej dostałam z funduszu śliczne nowe musiałam przynajmniej nosić wnuczek nazywał peruczkę ,czapkę z wiosnę następnego roku włosy odrosły .Blizny po usunięciu piersi i węzłów chłonnych jest mniej sprawna ,często puchnie i że żyję .Bogu i lekarzom jestem bardzo ,iż wszystko dobrze się skończyło moje życie się mam pracy ,rentę mi odebrano,nie czuję się na siłach podjąć jakiejkolwiek pracy.,straciłam wielu dawnych przyjaciół ale nowych się teraz moje zdrowie i druga szansa na dalsze przeżyła jeszcze ciągle pod bacznym okiem onkologa i robię regularnie badania swoją walkę z rakiem nie w celu sympatii lub współczucia lecz jako przestroga dla wszystkich kobiet odwiedzających mój się do ciężkiej choroby to dzisiaj nie jest akt wielkiej odwagi ani autopromocja. Pisząc o swoim cierpieniu chcę zmusić kobiety do chodzenia na badania, które szybciej odkrywają zmiany chorobowe ratujące niejednokrotnie mammograficzne to nie wszystko,tak było w moim przypadku,USG jest bardziej tego samokontrola -badanie piersi co z nas najlepiej zna swoje ciało i każda zmiana może być dla nas sygnałem ostrzegawczym ,którego nie można zlekceważyć co zwiększa szanse na pokonanie zaakceptowałam swoje ciało po mastektomii ,pogodziłam się ze zmianą ,przez usunięcie piersi nie utraciłam ,nie biorę tego pod uwagę,nie chcę znowu przechodzić przez kolejne się tylko to, że Żyję. AMAZONKI Amazonki to wojowniczki żyjące z wojen i napaści przemierzające konno Azję- Mniejszą. Według mitologii greckiej amazonki miały pochodzić od boga wojny Aresa i nimfy bez mężczyzn ,ich dzieci pochodziły z krótkotrwałych związków z sąsiadami .Chłopców zabijały po urodzeniu lub oddawały ojcom,poświęcając się wychowaniu dziewcząt .Były świetnymi łuczniczkami,obcinały prawą pierś by nie przeszkadzała im w naciąganiu łuku i władaniu nazwa wywodzi się z tej praktyki ( a-bez ,mazos-pierś). Kopia greckiej rzezby Fidiasza 5 wiek p. n. e AMAZONKI -KOBIETY JEŻDŻĄCE KONNO NA STARYCH POCZTÓWKACH DLA POPRAWY NASTROJU -AUDREY LANDERS Pocztówki wyszukane w sieci. Kiedy kilka tygodni opublikowaliśmy artykuł o parze rowerowych pasjonatów, którzy postanowili wyruszyć w trzyletnią rowerową podróż życia, nie przypuszczaliśmy, że uda nam się stworzyć cały cykl poświęcony gliwiczanom, którzy łamią stereotypy, walczą ze swoimi słabościami i pokazują wszystkim, że można żyć inaczej. Okazuje się, że Gliwice to miasto przepełnione kolorowymi osobowościami, którym najzwyczajniej w świecie chce się żyć i radością zarażać innych. Dziś przedstawimy Wam osobę, której historia do kolorowych i radosnych z pozoru nie należy, a jednak po chwili rozmowy okazuje się, że pozytywnej energii jest w niej na tyle dużo, że może nią zarażać. Pani Bożena Kamińska Truś – lekarka z wieloletnim stażem, u której 2,5 roku temu wykryto nowotwór. Zaczęło się – nagle od utraty widzenia w jednym oku. – Po prostu wstałam rano i stwierdziłam, że nie widzę. To był pierwszy wolny weekend po długim okresie intensywnej pracy. Obudziłam się przerażona faktem, że nie widzę na jedno oko, że odczuwam jedynie obecność światła. Odbyła się szybka i intensywna diagnostyka i mniej więcej po 3 tygodniach okazało się, że mam zaawansowanego raka mózgu – wspomina Pani Bożena. Pierwsza diagnoza zakładała, że nic nie da się z tym zrobić, ostatecznie jednak udało się znaleźć neurochirurgów, którzy podjęli się zabiegów i już po dwóch tygodniach od otrzymania wyników pani Bożena była operowana. Ogromną część nowotworu udało się wyciąć, jednak małe fragmenty wciąż pozostały. Dzisiaj pani Bożena jest pod stałą obserwacją i na etapie przygotowań do kolejnej terapii. “Ta wyprawa to okrzyk zagrzewający do walki…” Dlaczego to właśnie ona jest bohaterem naszego cyklu? Otóż pani Bożena i jedenaście innych kobiet, które są w trakcie walki z rakiem lub tę walkę już wygrały, postanowiły wyruszyć w rejs. Skąd pomysł? Jak mówi pani Bożena, żadna z uczestniczek nie miała z tym wcześniej do czynienia, niektóre z pań wody się po prostu boją, a rejs po pełnym niespodzianek Bałtyku ma być natchnieniem i inspiracją dla wszystkich, którzy walczą z rakiem. – Ta wyprawa to nasz pozytywny okrzyk do tych, którzy przechodzą przez to, co część z nas ma już za sobą. To okrzyk zagrzewający do walki i udowodnienia samemu sobie, że z rakiem można wygrać. Jedyną drogą jest pogodzenie się z tym, że żyjemy z nowotworem i zrobienie wszystkiego co w naszej mocy, by z tego wyjść! – dodaje pani Bożena. Rejs jachtem „Zjawa 4” ma się rozpocząć 31 maja i będzie trwał 6 dni. Panie wypływają z Gdyni i płyną do miejscowości Visby na wyspie Gotlandia w Szwecji. Na jachcie będą zarejestrowane jako załoga a nie pasażerowie, tak więc nie ominą ich wszelkie obowiązki związane z pracą na statku, takie jak obowiązkowe wachty czy czyszczenie pokładu i inne prace porządkowe. – Czy się boimy? Ja się nie boję. Myślę, że w części osób trochę lenku pewnie jest, ale to raczej zdrowy objaw, poza tym chyba całkiem nieźle sobie z tym radzimy – uśmiecha się pani Bożena. Jak już wspomnieliśmy oprócz naszej bohaterki w rejs wyruszy jedenaście innych kobiet z terenu całej Polski, z Gliwic, Katowic, Krakowa, Lublina, Warszawy, Gdańska, Gdyni, czy Poznania. Pomysłodawcą i organizatorem całej akcji jest pani Magda Lesiewicz z Gdańska, która zmagała się z rakiem piersi. Prowadzi bloga „Wariatkowo”, który jest adresowany do osób chorych onkologicznie. Blog jest o tym, jak “nie zwariować” w trakcie choroby nowotworowej, cieszyć się życiem w trakcie i po leczeniu. Pani Ania Małek promuje ideę zdrowego żywienia, prowadzi bloga „Kuchnia biegacza” i jak nie trudno się domyśleć – biega. Pani Agnieszka Kościniewicz również zachęca do aktywnego trybu życia, biega i prowadzi bloga „Biegnę z rakiem przez życie”. W rejsie bierze udział również Pani Monika Gawron z Katowic, która przeszła bardzo długą i ciężką walkę z rakiem. Jej historia to bez wątpienia jeden z cięższych przypadków w ich grupie. Pierwsza diagnoza wykazała złośliwy nowotwór kosmówki czwartego stopnia z przerzutami do płuc. Pani Monika przeszła długie leczenie, rok później – w 2013 roku – przyszła kolejna diagnoza – naciekający rak szyjki macicy i kolejna terapia, również bardzo uciążliwa, po której nastąpiła poprawa. Jednak nie na długo, bowiem teraz Panią Monikę znowu czeka terapia – pojawiły się przerzuty w płucach. Mimo to dziewczyna jest bardzo radosna, pełna pozytywnej energii, to naprawdę jest jedna z najbardziej pozytywnych dziewczyn, jakie w życiu spotkałam. Śliczna, naładowana uśmiechem i chęcią pomocy, która założyła fundację i próbuje pomagać innym – twierdzi Pani Bożena. W rejsie weźmie także udział Agata Ślazyk – matka dwójki dzieci z Krakowa, która płynie z przesłaniem dla chorych na raka jajnika. Chce im powiedzieć, żeby się regularnie badały i dbały o siebie, bowiem rak jajnika to jeden z najbardziej podstępnych nowotworów. Im szybciej się go wykryje, tym większa szansa na wyleczenie. Pani Agata jest tego najlepszym przykładem – wygrała tę walkę. Spytaliśmy Panią Bożenę jak to jest dowiedzieć się nowotworze i jak ważne jest wsparcie najbliższych. Kiedy przestałam widzieć to lekarze powiedzieli mi, że to może być wierzchołek góry lodowej. Ja czułam się znakomicie – nawet głowa mnie nie bolała. Kiedy dostałam wynik i widziałam, że jest to ogromny nowotwór to nie ukrywam – to był wstrząs. Ale pozbierałam się, bo wiedziałam, że trzeba działać. W tej chwili wracam do życia, wracam do aktywności zawodowej i staram się cieszyć życiem, choć nie zawsze jest łatwo. Na tę chorobę naprawdę nie można być przygotowanym, ona zawsze krzyżuje plany i odbiera siły, ale wychodzę z założenia, że z każdą sytuacją można się zmierzyć i nigdy, absolutnie nigdy nie można się poddawać – odpowiedziała. Jako uczestniczki rejsu chcą pokazać, że żyją normalnie, mają pasje, marzenia i potrafią je realizować. Jednak najważniejsze dla nich jest dodanie otuchy chorym na raka i przełamanie stereotypów. Każda z nich przeszła moment, kiedy trochę zweryfikowała się grupa ich znajomych. Jak twierdzi Pani Bożena jej rodzina znakomicie się spisała i w przypadku pozostałych Pań było podobnie. Miały ogromne wsparcie w swoich rodzinach, ale często też spotykały się z osobami, u których najbliższa rodzina potrafi się odwrócić a mąż potrafi odejść. Znam dziewczynę, której mąż kiedy się dowiedział o raku, to powiedział, że on chce innego życia – spakował walizki i odszedł. Myślę sobie, że dobrze, że odszedł, szkoda tylko, że tak późno- dodaje Pani Bożena. Osoby zmagające się z nowotworem bardzo często spotykają się z sytuacją, gdzie znajomych nie wie jak się zachować. Wiele osób też nie reaguje, bo są to dla nich tak bardzo przygnębiające sytuacje, że nie potrafią o tym rozmawiać i to właśnie te stereotypy uczestniczki tego rejsu chcą przełamać. Ich celem jest wniesienie odrobiny świeżego spojrzenia, odwagi, wiary w siebie i pozytywnego nakręcenia, by zwyciężać chorobę. Jak twierdzi Pani Bożena samo wybranie się do poradni i odczekanie swojego w kolejce to nie wszystko – pozytywne nastawienie naprawdę potrafi wiele zdziałać. Ja osobiście nie korzystałam z pomocy psychologa – poradziłam sobie sama, nigdy nie sięgałam po żadne uspokajacze czy wspomagacze nastroju – nigdy mi to nie było potrzebne. Wiem jednak, że wielu ludziom taka pomoc psychologa jest potrzebna. Osobiście widziałam, jak wiele osób po prostu gasło w oczach na oddziałach onkologicznych, czy na spotkania w ramach grup wsparcia – odpowiada nasza bohaterka spytana o pomoc psychologa. Pozostaje jeszcze aspekt czysto przyziemny – finansowanie wyprawy. Koszt takiego rejsu to 12-15 tys. zł. Panie ciągle szukają sponsorów i mają nadzieję, że nie będą musiały całości pokrywać z własnych środków, choć jak twierdzi Pani Bożena są tak zdeterminowane, że jeśli trzeba będzie to zapłacą za wszystko same. Jak już wspomniałam pomysłodawczyni całego projektu – Magdzie Lesiewicz, która mieszka w Gdańsku udało się zdobyć wsparcie Centrum Wychowania Morskiego. Nie dość, że Panowie bezpłatnie Nas przeszkolą, to zgodzili się się wyczarterować jacht po kosztach – to jest ich wkład w to przedsięwzięcie, za który jesteśmy im niezmiernie wdzięczne O syrenkachOto grupa przyjaciółek. Kobiety spędzają wakacyjny weekend w hotelu na południu Polski. Świetnie się bawią i… wszystkie mają raka. Niektóre o chorobie dowiedziały się niedawno. Inne to weteranki, cieszące się czasem remisji, czyli brakiem objawów choroby – jak ja. Są też takie, których remisja została przerwana – nowotwór wrócił i trzeba było ponownie wkroczyć na ścieżkę leczenia. Są takie, którym wypadły włosy. Głowę przewiązują lekką chustką lub zakładają słomkowy kapelusz – na perukę jest za gorąco. Obok nich te, zapuszczające włosy oraz te, które zachowały fryzurę. Są matki, są babcie, są także bezdzietne – z wyboru lub konieczności. Są kobiety przed trzydziestką i po siedemdziesiątce. Wegetarianki i miłośniczki schabowego. Wierzące i ateistki. Pochodzące z Zabrza, Krakowa, Torunia. Dwie architektki, psycholożka, fizjoterapeutka, kosmetyczka, artystka, a nawet sprzedawczyni w spożywczaku. Rak nie wybiera. Nie, to nie są biedne kobiety, które moczą się w basenie i pozwalają sobie na trzeciego drinka za dwadzieścia kilka złotych, bo nic innego im nie zostało. To świadome wartości życia, zaskakująco wyluzowane, otwarte osoby, żyjące jednocześnie tak, jakby jutra miało nie być i tak, jakby juter nadejść miały tysiące. Jedne mają raka jajnika. Inne raka szyjki lub trzonu macicy. Są też nowotwory złośliwe sromu oraz jajowodu, te są jednak o wiele rzadsze. Zbiór wszystkich tych raków określa się mianem nowotworów ginekologicznych. Należy do nich również rak piersi. Zwyczajowo, pozamedycznie, osoby chore na owe żeńskie raki dzieli się jednak na dwie osobne na raka piersi to amazonki – wie o tym każdy Polak. To niezwykle trafne określenie – greckie słowo ‘amazṓn’, pisane ‘ἀμαζών’, dosłownie oznacza „bezpierśna; ta, która nie ma piersi”. Według mitologii greckiej, waleczne plemię Amazonek usuwało młodym, zdrowym dziewczętom jedną z piersi, co miało na celu usprawnienie strzelania z łuku. Diagnoza „rak piersi” oznacza mastektomię, czyli odjęcie piersi – wszystko się zgadza. Chore na raka jajnika czy szyjki macicy nazywa się z kolei syrenkami. To termin równie sprytny – syrena z mitologii rzymskiej od pasa w górę jest człowiekiem, od pasa w dół – rybą. Nie ma więc macicy, pochwy i jajników – zupełnie jak osoby, które z powodu raka zostały poddane operacji wycięcia niektórych lub wszystkich tych narządów. Ponieważ rak piersi jest o wiele częstszy niż trzonu, jajnika czy szyjki, statystyczny Polak nie zna tego znaczenia określenia ‘syrenka’. Wyjaśnię więc jeszcze raz, jasno i zwięźle. Syrenka to osoba, której wycięto część lub całość genitaliów, zwykle na skutek nowotworu złośliwego. Przez raka szyjki macicy i przerzuty, które utworzył, usunięto mi macicę, górną część pochwy, jajniki i jajowody. Jestem zatem pełnoprawną co używać tego określenia? To zaskakująco proste – fajniej być jak mitologiczna postać niż jak ktoś, kto, wedle panującego w społeczeństwie stereotypu, czeka na przedwczesną śmierć. Nie udajemy, że choroby nie ma. Kompletnie nie o to chodzi. W pełni zdajemy sobie sprawę z powagi sytuacji i pewnie nazywamy rzeczy po imieniu. Nazywanie się syrenką bardzo się jednak przydaje. Przerzuca most pomiędzy dotychczasową normalnością a doświadczeniem choroby i leczenia. Skraca dystans, upraszcza myśli. Dodaje baśniowy pierwiastek. Oswaja. Zaprasza również do dziwacznego lecz pociągającego dialogu o byciu wyróżnioną. Przede wszystkim jednak umożliwia określenie grupy nas, chorych na nowotwory ginekologiczne w obrębie genitaliów. Grupy, która stara się trzymać razem. To my. projekt „To się nie zdarza” wypłynął na szerokie wody, napisała do mnie kobieta. Spytała, czy wiem o istnieniu facebookowej grupy wsparcia o nazwie „Syrenki na gigancie”. Tego dnia, zgodnie z panującą w grupie zasadą, przesłałam administracji informacje o sobie i swojej diagnozie. To umożliwiło weryfikację (do grupy wstęp mają tylko osoby z rakiem w obrębie genitaliów) oraz napisanie posta przedstawiającego nową osobę, czyli mnie. Taki post to okazja do tego, by zostać powitaną przez wszystkie syrenki i poczuć się jak w domu. Zaskoczyła mnie ta życzliwość. Dwieście chorych kobiet. Różne rozpoznania, różne stadia, różne rokowania. Intymne tematy. Pytania wprost. Szczere odpowiedzi. Żarty. Łzy. Cały wieczór w emocjach przewijałam posty i komentarze, nie dowierzając, że trafiłam do kopalni wiedzy, morza wsparcia, kaskady doświadczeń i tłumu osób, z jednej strony, tak różnych, a, z drugiej strony, tak podobnych. Dziś jest nas ponad pięćset, atmosfera jest jednak wciąż tak samo magiczna. Grupa jest inicjatywą oddolną – nie prowadzi nas żadna fundacja czy jednostka komercyjna. Organizujemy się same – administratorkami są jedne z nas. Nigdy nie ma przepychanek, złośliwości, kłótni, wbijania szpilek. Serio, to jest możliwe, ba, działa bez posty pojawiają się w „Syrenkach na gigancie”? Najróżniejsze. Jak się domyślasz, najczęstsze są pytania związane z rakiem i jego leczeniem. Rozmawiamy o diagnozach, terapiach, ośrodkach medycznych, lekach. Edukujemy się wzajemnie, wybierając najefektywniejsze drogi zdrowienia oraz unikając groźnej medycyny alternatywnej. Co rusz pojawiają się też wątki, dotyczące diety w chorobie nowotworowe czy psychoonkologii. Donosimy sobie o badaniach klinicznych, przełomowych publikacjach medycznych, ciekawych akcjach fundacji onkologicznych oraz internetowych pogadankach ze specjalistami. Nie boimy pytać o seks lub prosić o wsparcie w gorszych momentach. Cały czas pojawiają się posty z wynikami badań obrazowych i markerów. Pod każdym takim postem dziesiątki komentarzy: albo kipiących radością i naklejkami z otwieranym szampanem, albo pełnych wsparcia oraz zachęt do trwania w nadziei. Mamy miejsce na memy, kącik kulinarny, a także plik z listą lekarek i lekarzy, których polecamy w konkretnych miastach. Jesteśmy bardzo aktywne – grupa jest dynamiczna, chętnie odpowiada, wkleja linki i zdjęcia, dzieli się przemyśleniami. Co jakiś czas pojawia się jednak ten zły post… „Mam na imię Joanna. Jestem siostrą Kasi. Pozwalam sobie napisać z jej konta, bo wiem, jak ważna była dla niej Wasza grupa. Kasia odeszła dziś w nocy”. Albo „Dziewczyny, Agnieszka zmarła rano. Dzwonił do mnie Marcin, jej mąż”. Lub zwiastujący najgorsze dialog: „Syrenki, wiecie może, co z Eweliną?” – „Jest bardzo źle, już w ogóle nie wstaje”. Na początku śmierci syrenek przerażały mnie, gdyż bez ogródek docierało do mnie, że rak to nie przelewki. Że jestem śmiertelnie chora. I mogę umrzeć. Trzęsącą dłonią przewijałam historię postów, by przyrównać historię choroby zmarłej do własnej – „jeśli miała takiego raka, jak ja, to mam przerąbane, oby zaczynała z diagnozą wyższego stadium, błagam”, podpowiadał przerażony mózg. Wiem, to nieco chore, jednak w panice wręcz automatyczne. Teraz, po dwóch latach w grupie, wyhamowałam nieco tę paranoję, jednak doszło coś jeszcze – odchodzące kobiety to często osoby, z którymi kilkukrotnie siedziałam przy stole w restauracji lub dziesiątki razy rozmawiałam do późnych godzin wieczornych na komunikatorze. Żegnam zatem już nie facebookowe profile, lecz swoje najprawdziwsze koleżanki. W grupie „Syrenki na gigancie” jest jeszcze zakładka „Wydarzenia”. Tam pojawiają się informacje o zamkniętych imprezach, które organizujemy własnym sumptem. Czasem to szybki, spontaniczny wypad na obiad, innym razem – pieczołowicie zaplanowane, małe wakacje, jak te w ostatni weekend. Hotel wśród lasów. Siedemnaście syrenek i jedna nasza przyjaciółka – siostra syrenki, która odeszła w grudniu. Długie rozmowy przy śniadaniach i obiadach. Wyjścia na kawę przy rynku. Kąpiele w basenie. Noce pełne śmiechów, wzruszeń i kolorowych drinków. Niekończące się żarty z raka i wszystkiego innego. Wymieniłyśmy się też tym, w czym jesteśmy dobre: ja poprowadziłam warsztaty arteterapeutyczne, inna syrenka, fizjoterapeutka, pokazała nam ćwiczenia na mięśnie dna miednicy, kolejna kobieta zrobiła nam wszystkim hennę brwi. Dowiedziałam się, na czym polega żeglowanie. Poznałam sposoby na takie podróżowanie. Podejrzałam szydełkowanie. Były też tajniki prowadzonych przeze mnie warsztatów arteterapeutycznychNie chodziło o to, by zapomnieć, nie myśleć, zająć się czymś innym. W grupie, w której połowa osób nie ma włosów, byłoby to niemożliwe. Celem wyjazdu było przebywanie w nowej normalności – uniknięcie widoku wielkich oczu, gdy ściąga się perukę lub kiedy z tematu koloru drinka w dwóch krótkich susach przechodzi się do żartów na temat kroplówek i portów żylnych. Nasz świat to też brak narzekań, a także umiejętność cieszenia się z małych rzeczy – codzienne problemy łatwo bledną bowiem w kontraście z tym, co mamy w dokumentacji medycznej. Bardzo interesującym tematem są panujące między nami relacje. Bez mrugnięcia okiem określamy je mianem przyjaźni. To niesamowite, gdyż jesteśmy kompletnie różne – teoretycznie, łączy nas tylko choroba. Na „Syrenkach na gigancie” oraz wyjazdach takich jak ten ostatni szybko się jednak okazuje, że współdzielimy zaskakująco wiele myśli, doświadczeń, spostrzeżeń, poglądów i marzeń. Łakniemy kontaktu ze sobą. Tęsknimy za sobą. Grupę traktujemy monolitycznie – wiadomo, niektóre syrenki nawiązują bliższe relacje, jednak nie powstają partyzanckie zespoły. Nikt nie czuje się wykluczony. Każde „szkoda, że nie mogę być tam z wami” kwitowane jest słodkim „przecież jesteś”. Nasi bliscy znają specyfikę grupy – partnerzy i rodziny znają lub chociaż kojarzą konkretne syrenki. Podczas syrenkowych spotkań uwielbiamy śmiać się z tego, jak to mężowie, partnerzy, córki, synowie i przyjaciółki-nie-syrenki żartobliwie komentują zbliżające się spędy: „no to tracę cię na weekend, ty i te twoje syrenki, co wy tam robicie, wolę nie wiedzieć”. Funkcjonowanie oddolnej grupy wsparcia jest specyficzne – z jednej strony czułe przytulanie oraz dobry humor, z drugiej, ciągłe trzymanie tematu raka na tapecie, styczność ze śmiercią, co rusz wybuchające emocje tuż po diagnozie kolejnej dołączającej osoby – to przypomina najtrudniejsze chwile. Nowa normalność i przyjaźnie są jednak warte tak wiele, że gorzką pigułkę da się przełknąć. Poza tym, o raku i tak się nie zapomina. Już nigdy. Zabrzmi to dziwnie, ale jestem dumna z bycia syrenką. Powtórzę: jeśli rak nie wróci, to jest on najlepszym, co mnie spotkało. Jedną z głównych podstaw tego przekonania jest grupa „Syrenki na gigancie”. Mam syrenkowe notesy, pędzle do makijażu, koszulkę, kosmetyczkę, a nawet koc w kształcie syreniego ogona. Część z tych gadżetów dostałam od bliskich. Sądzę, że wiedzą oni, jak ważne jest dla mnie przebywanie wśród syrenek. Że czują, że choćby ofiarowali mi całe wsparcie, jakie są w stanie z siebie wykrzesać, nie dadzą mi tego, co inne kobiety z rakiem ginekologicznym. Okazuje się, że syrenki istnieją nie tylko w mitologii, że to nie tylko efemeryczne postaci, znikające wśród morskich fal, nim zdążymy im się przyjrzeć. Syrenki mogą też pływać w basenie pod Krakowem. Mogą pić kolorowe drinki, osłaniając łysą głowę słomkowym kapeluszem. Mogą żyć z dystansem oraz nadzieją, śmiać się do rozpuku i w stroju kąpielowym pozować do fotografii z przyjaciółkami. Dziękuję, że mogę nazywać Was przyjaciółkami, się do newslettera(i bądź ze mną na bieżąco)

blog dziewczyn chorych na raka